wtorek, 16 listopada 2010

Rob Zombie - Hellbilly Deluxe vol.2

       Rob Zombie jest wykonawcą, który jako jedyny w pełni zajął niszę, którą próbował badać już Alice Cooper - mianowicie mariaż horroru z metalem. O ile Alice Cooper mógł być co najwyżej śmieszny, o tyle Marilyn Manson pojechał daleko w groteskę. Za to Rob Zombie rozsiadł się na tym polu i ani myśli ustępować.

       Dowodem na to jest jego najnowsza płyta, wydana w lutym 2010, nosząca tasiemcowy tytuł Hellbilly Deluxe 2: Noble Jackals, Penny Dreadfuls and the Systematic Dehumanization of Cool. Uff. Skoro tytuł taki rzucający się w oczy, zacznę od niego.

       Otóż nie mam zielonego pojęcia czemu ten album nosi tytuł Hellbilly Deluxe 2, skoro z "jedynką" nie ma praktycznie nic wspólnego. Oczywiście to nieistotne, ale lubię się czepiać. A skoro już się czepiam, to muszę też wspomnieć od mękach, w jakich to wydawnictwo powstawało. Większość materiału była gotowa już w 2008 roku, jednak Rob Zombie postanowił rozstać się z wytwórnią Geffen, z którą współpracował przez 18 lat, począwszy od czasów White Zombie. Postanowił wydać Hellbilly Deluxe 2 pod szyldem Roadrunner Records, co jednak spowodowało opóźnienia, które urosły jeszcze bardziej, ponieważ pan Zombie pracował w tym czasie nad filmem Halloween 2. Potem potrzeba było czasu na promocję i stąd dalsze przesunięcia premiery.

       Dość już jednak o technikaliach, czas opowiedzieć coś o samej muzyce. Hellbilly Deluxe 2 jest imprezą. Imprezą Halloween. Organizowaną przez psychopatę. W wielkim, ciemnym domu. Czy mówiłem, że właśnie jest burza? Trwa intro do Jesus Frankenstein, ty wchodzisz do tego domu, wszędzie pełno groteskowych przebierańców, ogólna atmosfera psychodeli. Już miałeś poszukać czegoś do picia, kiedy nagle atmosfera się zagęszcza a w twoją stronę szybkim krokiem zmierza kilka panienek mających zdecydowanie za mało okrycia i zdecydowanie za dużo zębów...

       Ale na Jesus Frankenstein impreza się nie kończy! Wręcz przeciwnie, Sick Bubblegum ją kontynuuje. Chwilowo atmosfera się rozluźniła, pogadałeś z zębatymi laskami, wczułeś się w klimat otoczenia i jakiś koleś w okrwawionym worku polał ci wódeczki. I właśnie odkryłeś pomieszczenie, w którym wszyscy podrygują do tego zajebistego kawałka, kilku włochaczy drze się "Rock Motherfucker!". W międzyczasie znajdujesz kuchnię, zagadujesz do jakiejś laski z gwoździem w oku, pijesz kolejkę z wampirem, wilkołakiem i byłym sprzątaczem u Cthulhu, potem wracasz podrygiwać dalej przy What. Majtasz głową, robisz gitarkę na mopie i ogólnie rzecz biorąc jest rozpierdol.

       Tak to trwa w najlepsze, ale po paru godzinach intensywnego chlania i headbangingu w dziwnych oparach zaczyna ci się robić dziwnie. Zaczyna grać Mars Needs Women a ty czujesz, że rzyganie dzisiaj niewykluczone. W zasadzie każdy podskok czy czknięcie może skończyć się kolorową fontanną. Ale masz dylemat, bo właśnie zainteresowała się tobą jakaś kształtna mroczna laska i zaczynają się wewnętrzne zmagania między obawą pawia a zwierzęcą ochotą na dymanie. Na szczęście pawia na razie uniknąłeś. Z głośników zaczyna lecieć Warewolf, Baby, więc idziesz szukać chipsów.

       Znowu znajdujesz się w kuchni. Nadymione jak ja pierdole, jakiś truposz wbija gwoździa przy stole. Nie możesz się powstrzymać od robienia "dzięcioła" przy Warewolf, Baby. Znajdujesz chipsy, niestety zostały tylko fromage. Nagle dzwonią dzwony, zaczyna się intro do Vigin Witch i pojawia się tajemniczy gospodarz w wielgachnym cylindrze. Ogłasza zbiórkę na flache i chipsy. Zaraz potem widzisz zakonnicę, która bawi się do Virgin Witch. Masz wrażenie, że mogłaby występować w Romper Stomper.

        Słyszysz pierwsze akordy Dream Factory, więc na złamanie karku lecisz na dansflor i wbijasz w pogo z resztą debili. W międzyczasie widzisz jak z pomieszczenia obok wynoszą kadłubek kumpla z którym miałeś się na tej imprezie spotkać, ale zwisa ci to. Przecież jakiś tam trup nie popsuje ci tej zajebistej zabawy! Utwór się kończy, lecz za chwilkę słyszysz coś jakby sieg heil! jednak to złudzenie i zaczyna grać Burn. Przypomina ci się Educated Horses. Pęcherz ci pęka, więc idziesz szukać klopa. W jednym jakiś typ sra w bólach, w drugim satyr rżnie harpię a w trzecim jakieś pierdyknięte chochliki wciągają koks. Pęcherz ciśnie cie jak jasna cholera, wychodzisz więc do ogrodu, lecisz w krzaczory i wreszcie się odlewasz. Trzy kilo lżejszy, wydajesz westchnięcie ulgi, zaraz jednak spostrzegasz, że nalałeś na schnące na sznurku prześcieradło. Czym prędzej spierdalasz do środka. Właśnie gra Cease to Exist. Nie ma co iść na parkiet, tam duet nawalonych jak wory kudłatych w objęciach wyją refren. Idziesz do kuchni na kielona.

       W kuchni natykasz się na bandę cycatych lasek w mundurach Waffen SS, rozlewających piwo z kega za pomocą rury i lejka. Trochę cię to dziwi, tym bardziej, że mają kosmicznie wielkie pazury i trochę zbyt dużo owłosienia. Zaczyna lecieć jakiś utwór, kojarzący ci się z kreskówką. Po chwili poznajesz Warewolf Women of the SS. Robisz obchód całego domu i pijesz z kim popadnie. W pewnym momencie odkrywasz poncz i z impetem zanurzasz w nim swoją głowę. Wszystko mocno już się rozmazuje, potykasz się o własne nogi.

Nagle pojawia się dziwny dźwięk i wszystko eksploduje krwią i flakami. Ze ścian i podłogi wychodzą krwiożercze albinosy zabójcy i zaczynają szlachtować gości. Czas spierdalać! Wylatujesz oknem, dobiegają cię jeszcze pierwsze nuty The Man Who Laughs. Kiedy przedzierasz się przez żywopłot, zauważasz jak podpalają stos trupów przy solo perkusyjnym.

       Tak to wygląda przygoda z tą płytą. Daleko jej może do geniuszu Hellbilly Deluxe (pierwszej) czy Sinister Urge, czasami idzie się po chipsy, ale za to są momenty idealne na zabawę z mrocznymi necro dupami.

czwartek, 11 listopada 2010

Bigos Heart

    "Nie zawsze należy się prężyć, kołysać jajami i udawać stuprocentowego rokendrolowca. Nie zawadzi szczypta piękna, liryczności i słodyczy - jeśli się tylko, kurwa, nie wstydzicie. Ja się nie wstydzę" - rzekł Tymon Tymański w jednym ze swoich wpisów na blogu przed premierą najnowszej płyty "Bigos Heart". I rzeczywiście wydana rok temu płyta Tymona i Transistorsów, przy której współpracowali również Leszek Możdżer i Grzegorz Halama (WTF?) jest dość spokojna, wolna od dżezujących wstawek, awangardowych kompozycji i muzycznych żartów, z których lider Kur jest najbardziej znany. Zgodnie z zapowiedziami miało być też dużo dobrych melodii - czy i to się sprawdziło? Nie bałdzo. Nie żeby album był zły. Jest po prostu przeciętny. Trochę odgrzewanych kotletów, które możemy znaleźć na płytach poprzednich projektów artysty i to w niekoniecznie najlepszych aranżacjach, trochę zapełniaczy. Całkiem szczerze Tymon przyznał, że płyta powstała, bo ich "menago" wymógł na nim dotrzymanie terminu wydania kolejnego krążka. Ale są też na tym albumie perełki. Melancholijne, wpadające w ucho "Help me out", "Love don't last" czy mój absolutny faworyt - nawiązujący do Liverpoolskiego grania, przebojowy "Pete Best was good enough". Kawałek ten roztrząsający jedną z największych afer w erze muzyki rozrywkowej (przynajmniej dla licznych fanów Beatlesów, dla których zespół ten jest wszystkim) mógłby być kropką nad "i" dla całej tej historii. I wiem że to może zbyt dużo powiedziane, ale posłuchajcie sami:

środa, 10 listopada 2010

Eksmisje w PiS

       W piątek, piątego listopada, Joanna Kluzik - Rostkowska oraz Elżbieta Jakubiak zostały wyrzucone z Prawa i Sprawiedliwości. Jak doniósł pan poseł, szef klubu PiS, Mariusz Błaszczak, obie posłanki złamały statut partii. Sam Mariusz Błaszczak, skinhead amator o niespełnionych w tej materii ambicjach ( ze względu na skromne warunki fizyczne, nie idzie mu machanie bejsbolem), wyraził ubolewanie nad tym faktem.

        Co do samego statutu, rzeczywiście panie posłanki złamały paragraf 7, art. C, według którego wszystkie posłanki PiS, śladem Jolanty Szczypińskiej, zobowiązane są co najmniej raz dziennie trzymać palec w dupie prezesa. Źródła zbliżone do byłej minister sportu donoszą, iż obie panie odmówiły narażania swoich palców bez rękawiczek ochronnych, co niestety stanowiło problem, jako, że prezes uczulony jest na lateks.

Nowy Korespondent

       Po krótkiej przerwie Nocnik wraca nieco odmieniony - mianowicie zespół redakcyjny powiększył się o jedną osobę, czyli o 100%. Już jutro spodziewać się można pierwszego (nieco opóźnionego) tekstu naszego specjalisty od spraw polskich, Jazona. Niestety poleci trochę nieświeżym śledziem, ponieważ tekst ten będzie recenzją ostatniej płytya Tymona Tymańskiego, ale tak na rozgrzewkę będzie w sam raz.

       Warto też nadmienić, iż imć pan Jazon od samego początku jest drugą głową projektu, jakim jest Nocnik, więc proszę o aplauz!              

czwartek, 4 listopada 2010

Monster Magnet - Mastermind

       Monster Magnet to stoner rockowa kapela z New Jersey, założona w 1989r. Nie będę się w tym miejscu rozwodził na temat historii kapeli, zmian w jej składzie itp. Dość stwierdzić, że czołową postacią Monster Magnet był, jest i będzie Dave Wyndorf, wokalista i gitarzysta. Muszę też nadmienić, że Monster Magnet jest jednym z moich ulubionych zespołów wszech czasów.

       Tym dziwniej zabrzmi to, co mam zamiar powiedzieć o ich nowej płycie - "Mastermind", wydanej pod koniec października 2010r. Krótko mówiąc, "Mastermind" zdołowało mnie mniej więcej tak, jak widok trzynogiego psa kuśtykającego za piłeczką. Niby wciąż jest to Monster Magnet, na pierwszy rzut oka (ucha?) spora większość elementów, które czyniły ich muzykę tak ciekawą i zabawną, wciąż tam jest. Ale tylko na pierwszy rzut, bo przy odrobinie uważniejszym słuchaniu wyraźne staje się stękanie kojarzące się z zatwardzeniem. Wszystko jest strasznie wymuszone i sztuczne, podczas gdy na starych albumach boskie, przećpane jazdy przychodziły im naturalnie - wręcz urokiem starszych płyt było poczucie totalnej improwizacji towarzyszące każdemu utworowi.

     Jako, że po "God Says No" z 2000r. nie było już krążka Monster Magnet, który prawdziwie by mnie zachwycił, więc i do "Mastermind" podszedłem z dużą dozą sceptycyzmu, jednak to, co dostałem powaliło mnie na kolana swoją nudą, miałkością i kompletnym brakiem wyrazistości. Nawet na BARDZO przeciętnych "Monolithic Baby!" i "4-Way Diablo" dało się znaleźć przynajmniej jeden kawałek wpadający w ucho. "Mastermind" takiego utworu nie ma, miażdży swoją monotonią. Po prostu niekończąca się rolka szarego papieru toaletowego, drażniącego uszy podobnie, jak tamten darł dupsko.

     Brakuje mistrzowsko bezsensownych tekstów ( I talk to planets, baby!), świetnie wkomponowanych dziwacznych odgłosów wydawanych przez bliżej nieokreślone przedmioty, wokal Wyndorfa nie powoduje już wrażenia, że oto słuchamy jakiegoś ciężko odurzonego mędrca wschodu wykrzykującego do nas kosmiczne prawdy z otchłani międzywymiarowej lub czeluści własnej katatonii, ale brzmi jak drący ryja pierdziel. Brakuje wypizgu, miazgi, psychodeli i pierdolnięcia, czyli czadu.

     Skąd taka porażka od zespołu, który pomógł tworzyć i zdefiniował gatunek stoner rocka? Może goście po prostu się zestarzeli i im się odechciało? Być może. Na pewno przestali ćpać i poza, za przeproszeniem, chujowymi płytami, jedynym efektem była kompletna transformacja Wyndorfa. Ze szkieletu obciągniętego skórą ewoluował w groteskowego kaszalota, który swoimi rozmiarami zawstydziłby Pierwszą Damę. Utyło się.

     Jest pewnie szereg innych powodów, dla których Monster Magnet od dziesięciu lat nie potrafi wykrzesać z siebie nic podobnego do wyżyn, jakie osiągali przy okazji płyt "Superjudge" czy "Dopes To Infinity", ale po przesłuchaniu "Mastermind" nawet nie chce mi się ich szukać. Może powinny wziąć jakiś narkotyk?

środa, 3 listopada 2010

Bilabongi

Pstrąg Zabijucha

Sygnały Polityczne

       Najświeższe doniesienia z kuluarów sejmowych! 

Prezes PiS, Jarosław Kaczyński, postuluje wydzielenie z województwa Mazowieckiego nowego tworu - województwa Warszawskiego. Argumentuje to tym, że dzięki temu Mazowsze otrzyma więcej pieniędzy z Unii Europejskiej. Tymczasem pojawiają się głosy o separatystycznych tendencjach Ziemi Czermneńskiej, a także o planach Ropczyc o włączenie się w granice województwa Warmińsko - Mazurskiego. Źródła zbliżone do premiera mówią też o chęci Stanisława Kracika do utworzenia specjalnej strefy ekonomicznej w kuwecie Alika.

Kilka dni temu w wywiadzie dla Onet.pl pani poseł Nelly Rokita stwierdziła, że Donald Tusk to awatar. Nic mi o tym nie wiadomo, nie przypominał mi ostatnio przerośniętego Smerfa. Za to pani Rokita nieodparcie kojarzy mi się z prowincjonalną Yoko Ono

Pan poseł i szef w ogóle, Antoni Macierewicz, uznał, że dźwięki świadczą o rozpadaniu się samolotu w powietrzu, nie na ziemi. Niezbyt jasno się na ten temat wypowiadał, ale nie od dziś wiadomo, że pan poseł Macierewicz słyszy głosy.

Wicepremier i Minister Gospodarki Waldemar Pawlak zmroził dzisiaj europosłowi, do niedawna z PiS, Markowi Migalskiemu, plecy. Zrobił to za pomocą drętwego żartu w kontekście negocjowanej umowy gazowej z Rosją. Zdaje się, że od czasu kiełbasy wyborczej Wicepremier Pawlak ma problem z opanowaniem gazów.

Pan Prezydent Bronisław Komorowski udał się ostatnio do Cisnej (Podkarpackie), głównie po to, żeby opowiadać o optymizmie i ufności, zwłaszcza w kontekście zbliżających się wyborów samorządowych. Nie wiemy, czy wybór akurat Cisnej był przypadkowy (63% głosów na B. Komorowskiego), czy miał służyć np. komfortowi głowy państwa. Chyba coś mi się z Macierewicza udziela, bo słyszę odbijające się echem "Ufojcie, ufojcie"...

Z powodu betonowych butów, o SLD nie ma żadnych doniesień.

wtorek, 2 listopada 2010

Archie Bronson Outfit - Coconut

       Tak, jak obiecałem, spieszę podać nowy wpis. Co ważne, jest to wpis muzyczny. W sensie o muzyce. A ważne, ponieważ dużo będzie o muzyce. W ogóle Nocnik w początkowych planach miał być poświęcony wyłącznie muzyce. Fap fap fap. Dość tej gadaniny, przechodzimy do właściwego wpisu. Teresa!

Archie Bronson Outfit jest mało w Polsce znaną kapelą z Wielkiej Brytanii. Zadebiutowali w 2004 roku płytą „Fur”, która mimo pewnych ciekawostek nie odbiegała szczególnie od szeroko pojętego rocka. Dopiero drugi album, „Derdang Derdang”z 2006 r.  przyniósł zespołowi większy rozgłos w ich rodzimym kraju, jednak daleko im było do mainstreamowej popularności, zwłaszcza biorąc pod uwagę ich dość surowe, prawie garażowe brzmienie. Nie każdemu do gustu przypadł także wysoki, czasem krzyczący wokal Sama Windetta. Mimo to, recenzje w światowej prasie muzycznej były bardzo pozytywne, między innymi w magazynach Uncut i Mojo, które wybrało „Derdang Derdang” piątym najlepszym albumem roku 2006.

Na następne wydanie Archie Bronson Outfit trzeba było czekac aż cztery lata. Przez ten czas słuch o kapeli prawie zaginął. Jednak w marcu 2010 r. ukazał sie krążek „Coconut”. Już przy pierwszych paru sekundach ewidentny staje się powód tak długiej zwłoki – styl kapeli mocno odsunął się od wcześniejszych garażowych produkcji, pojawiło się dużo zniekształconych gitar i efektów perkusyjnych, często wręcz pływających w dodatkowych dziwnych dźwiękach. Także wokal został poddany obróbce. Wciąż słychać, że to Windett, jednak już nie wydziera się mniej lub bardziej w oderwaniu od reszty muzyki, teraz jego śpiew jest integralną częścią swoistej ściany dźwięku.

Stylowo „Coconut” mocno różni się od poprzedników. Teraz mocno powiewa psychodelą, momentami budzi mocne skojarzenia ze stoner-rockowym Monster Magnet (co prawda nie z przećpanym geniuszem z okresu Superjudge) jak w utworze Magnetic Warrior, momentami można dosłyszeć nawet pewne funkowe elementy, choćby w kawałku Shark’s Tooth. Nie zabrakło jednak rozwiązań w stylu indie (do którego niektórzy zaliczali wcześniejsze płyty Archie Bronson Outfit) jak w kawałku Chunk (który akurat mnie kojarzy sie ze graniem kapeli Hot Chip), jednak są one mocno zakamuflowane.

Mimo takiej różnorodności, „Coconut” jest płytą bardzo spójną brzmieniowo i zdecydowanie godną polecenia. Spodoba się zarówno szaremu miłośnikowi indie rodem z MTV, jak i słuchaczom gustującym w klimatach psychodelicznych czy nawet amatorom elektroniki. Szkoda tylko, że Archie Bronson Outfit jest tak słabo znane w Polsce.

Pierwszy Stolec

       I stało się! Po wielu perypetiach udało się wreszcie uruchomić Nocnik! Wprawdzie nie przybrał od razu takiej formy, w jakiej chciałem go spłodzić, ale na razie musi wystarczyć.

       Wypadałoby w tym wstępniaku opisać czym jest, a właściwie będzie (ma być?) Nocnik. Otóż, rzecz jest bardzo prosta: ma on służyć za śmietnik, w którym lądują mojego autorstwa wypociny o tematyce z pogranicza kultury (głównie popularnej) i społeczeństwa (czyli marudzenie o polityce, głównie), z domieszką ogłoszeń drobnych. Treść będzie obraźliwa i ogólnie rzecz biorąc niskich lotów. Ostrzegałem, więc wszelkie skargi co do późniejszych tekstów należy spisywać na papierze toaletowym. Mnie go często brakuje.

        Tyle tytułem wstępu, jak coś wymyślę, to tu umieszczę. Pamiętajcie - zostaliście ostrzeżeni.

                                                                                                                                     Marynarz